Archiwa tagu: chemia

Chemia

„Chemia” ma służyć ratowaniu pszczół. Ale czy tak naprawdę kuracje stosowane przez pszczelarzy ratują apis mellifera – pszczołę miodną? Do ula wprowadzane są substancje toksyczne – substancje, które są m.in. insektycydami, wprowadzane są do domów insektów… Oczywiście do „leczenia” dobiera się substancje, które teoretycznie nie szkodzą pszczołom, a szkodzą innym insektom, które na nich pasożytują (m. in. roztoczom varroa). Ale czy tak jest w istocie? Kto wie z całą pewnością, jakie oddziaływanie mają te substancje na pszczoły i na ekosystemy ulowe? Niektórzy pszczelarze, z niezrozumiałych względów, starają się za wszelką cenę udowodnić, że te insektycydy (pestycydy, fungicydy i inne) nie szkodzą ani pszczołom, ani produktom pszczelim, które tak chętnie wszyscy spożywamy.

Pszczelarze często dzielą sposoby leczenia, na wykorzystujące „chemię” (lub tzw. „twardą chemię”) i na te, które wykonywane są metodami „ekologicznymi” czy środkami „naturalnymi”. Ale czy tak naprawdę ten podział jest w pełni uzasadniony?

Całe nasze otoczenie składa się z „substancji chemicznych”, żyjemy w świecie atomów, cząsteczek i związków chemicznych. To prawda, że niektóre z nich występują w środowisku „naturalnie”, a inne są „sztucznie stworzone” przez człowieka. Ale zarówno jedne jak i drugie mogą mieć „dobroczynny” jak i „zgubny” wpływ na organizmy żywe. Natura przecież także opracowała swoje potężne trucizny, niejednokrotnie silniejsze od tych, stworzonych przez człowieka.

Michael Bush sugeruje, aby poznać substancje „lecznicze” wykorzystywane w ulach wystarczająco dobrze, aby wiedzieć dlaczego nie należy ich stosować… Ja na pewnym etapie uznałem, że wiem już dlaczego nie chcę traktować nimi moich pszczół, choć nie zawsze znam skład, działanie substancji aktywnej, najlepsze sposoby podania i długofalowe skutki. Uznałem, że w inną stronę chcę prowadzić moją pszczelarską edukację. Nie chcę być chemikiem, czy zielarzem, a pszczelarzem. Jak sama nazwa wskazuje pszczelarz, to osoba, która zajmuje się pszczołami. Dziś większość „pszczelarzy” powinna raczej nazywać się „roztoczarzami” czy „warrozarzami” – bo często przedstawiają sobą obraz człowieka, który większą aktywność kieruje w stronę zajmowania się roztoczami varroa (zwalczając, eliminując, zliczając, określając porażenie, określając skutki inwazji itp), niż pszczołami…

W tej publikacji nie będzie szczegółowego opisu każdej substancji chemicznej. Można je znaleźć w internecie, a ja nie czuję się wystarczająco kompetentny aby to opisywać. Mógłbym to przekopiować czy wskazać źródła, ale chyba też nie o to chodzi. W zamian postaram się opisać pewną wizję tego, co chemia robi z pszczołami.

Każdy rozwijający się pszczelarz na pewnym etapie sięgnie po lekturę dotyczącą produktów chemicznych, które zwalczają warrozę. Bo na dziś problem roztoczy varroa, to zapewne największy problem pszczelarstwa. To małe roztocze niszczy rodziny pszczele, dziesiątkuje pasieki. Pszczelarze robią wszystko, żeby „pomóc” pszczołom eliminując roztocze. 99% pszczelarzy to ludzie, którzy do swojego zajęcia nie podchodzą tylko jako do potencjalnego źródła dochodu, ale przede wszystkim jako hobby. Kochają pszczelarstwo i kochają pszczoły. Ja sam kiedyś chciałem po prostu mieć 1 czy 2 ule, bo lubiłem miód, ale tak naprawdę, dopiero gdy pierwszy raz uniosłem daszek pszczelego domu zachwyciła mnie struktura pszczelej rodziny i odnalazłem w tym swoją pasję. Ktoś, kto nie kocha pszczół, nie będzie „tracił czasu” na pracę czy dawał się żądlić. Po prostu kupi gdzieś słoik miodu. Nie doceni też geniuszu Natury. I dla tego gdy pada pszczela rodzina pszczelarz traci prawie członka rodziny. Owszem, dla zawodowców to strata potencjalnego dochodu, ale 90% pszczelarzy to amatorzy. Dla tych ostatnich strata przyszłych i niepewnych paru słoików miodu, może i znacząco odbije się na stanie portfela, ale przede wszystkim jest stratą emocjonalną. Dlatego też każdy pszczelarz zrobi wszystko, żeby jego pszczoły przeżyły. Będzie je truł toksynami, byle tylko dały radę przeżyć do wiosny. Wtedy już jakoś sobie poradzą, bo siła życiowa pszczelej rodziny jest wówczas w swoim maksimum. To trochę jak chemioterapia w przypadku raka. Stosujemy bo daje szansę na życie, ale każdy zdaje sobie sprawę (a przynajmniej powinien) z jej wyniszczających skutków dla organizmu.

Pszczelarze dysponują wieloma rodzajami „chemii”. Mamy na przykład tradycyjne „leki” (czy „farmaceutyki”) dla pszczół. Są to trujące, toksyczne substancje, wyprodukowane w zakładach chemicznych czy farmaceutycznych, które można nabyć u weterynarza czy w kole pszczelarskim. Dziś prawdopodobnie najpopularniejszą „chemią” jest amitraza. Substancja może być podawana w postaci Apiwarolu (sama nazwa wskazuje o co chodzi: api-warol – to mówi wszystko), czyli spalanych w ulu tabletek do „odymiania” pszczół. Tą samą substancję stosuje się też w zyskującym coraz szersze stosowanie – i często „promowanym” przez pszczelarzy jako obecnie „najlepszą formą” podania – Takticu. Ten związek stosowany jest głównie w chlewach i ma za zadanie zwalczyć insekty drażniące świnie. Pszczołom podawany jest na wkładkach (tekturkach) do ula. Tam paruje i jest roznoszony po całym ulu przez pszczoły. Taktic ponoć w ogóle nie szkodzi pszczołom i produktom ulowym. Czas rozkładu amitrazy to zaledwie 2 – 3 tygodnie. Po tym już nie ma jej w ulu. Ale na pewno pozostają produkty jej rozkładu. Jakie one są? Jakie jest ich oddziaływanie? O tym niewiele się mówi. Nie ma już głównej substancji aktywnej, więc dla większości problem znika. Ja nie jestem chemikiem, nie wiem jakie są produkty rozkładu amitrazy i przyznam, że… tak bardzo mnie to nie interesuje. Bo dla mnie amitraza i jej produkty rozkładu nie powinny znaleźć się w ulu, nie powinny trafiać do miodu. Nie miały być wdychane przez pszczoły. Nie wiem czy długofalowe oddziaływanie produktów rozkładu amitrazy wpływa negatywnie na człowieka (np. przez kilka lat czy nawet dziesięcioleci spożywania miodu ze śladowymi ilościami tych związków), ale ja wolę tego nie testować na sobie… Na pewno kilka wdechów oparów z palących się tabletek Apiwarolu może być przyczyną poważnego zatrucia i wizyty na Oddziale Intensywnej Terapii… Ta substancja działa też śmiertelnie na inne organizmy (np. na ryby). A pszczołom ponoć nie szkodzi!

Tych trujących substancji jest więcej. I pszczelarze uznają, że raczej należy od nich odchodzić, choć niektórzy wierzą w brak ich negatywnych skutków i stosują je jako „najskuteczniejsze” w zwalczaniu warrozy… Ci, którzy zdają sobie sprawę, że to silna toksyna, szukają innych rozwiązań – bardziej „naturalnych”.

Ostatnimi laty szeroko stosuje się na przykład Tymol. To naturalna substancja – występująca np. w tymianku – i ponoć nie jest aż taką toksyną jak „twarda chemia”. Ale tak naprawdę każda substancja może być śmiertelną trucizną – wszystko zależy od wielkości dawki i sposobu podania. Wielu pszczelarzy promuje więc podawanie „naturalnych” substancji do zwalczania warrozy – mogą to być tymol, kwasy czy olejki eteryczne (o tym w jaki sposób można poczytać na wielu pszczelarskich blogach i stronach). Wszystkie te substancje mają swoje zalety i wady. Jedne mniej oddziałują na pszczoły, inne mniej drastycznie rozprawiają się z „ekologią ula”, jedne są bardziej, inne mniej skuteczne w zwalczaniu warrozy. Jedno jest pewne: żadne nie pozostają bez skutku na to co dzieje się w ulu.

W naturalnym pszczelim domu występowało bardzo wiele organizmów symbiotycznych lub obojętnych. Każdy występujący w przyrodzie organizm żywy, którego obecność nie jest dla nas „szkodliwa”, jest pożyteczny – choćby nie był symbiotyczny. Dlaczego? Dlatego, że swoją obecnością zajmuje pewne nisze biologiczne. Jest częścią łańcuchów pokarmowych, wywiera odpowiednie chemiczne oddziaływanie na inne organizmy, czy po prostu „wypiera” inne organizmy z racji „fizycznego” zajmowania miejsca. Niektórzy naukowcy-pszczelarze twierdzą, że w ulu współistnieje około 8000 (osiem tysięcy) różnych organizmów razem z pszczołą. Takie dane przytacza za nimi na przykład Michael Bush. To ogromna liczba. W większości to bakterie i grzyby, ale jest tam też szereg insektów. Zaledwie garstka z nich jest szkodliwa. Mówi się, że za zgnilca odpowiada taka czy inna bakteria, za kiślicę kilka innych, za nosemozę spory nosemy itp. Łącznie organizmy szkodliwe to zapewne nie więcej niż promil wszystkich występujących naturalnie w ulu. Reszta tworzy zwarte ekosystemy, w których każdy organizm ma swoje miejsce.

Wszystkie mniej i bardziej „naturalne” sposoby zwalczania warrozy zaburzają ekologię ula. Oprócz warrozy niszczą też wiele z tych 8000 żyjątek. Zaburzają łańcuchy pokarmowe, oddziałują na chemiczne powiązania organizmów. Wywierają bezpośrednio presję na jedne, a pośrednio na inne. I ostatecznie zaburzają chemiczną i biologiczną równowagę rodziny pszczelej. Być może „chemia” (czy to „twarda” czy „naturalna”) słabiej oddziaływałaby na ekologię w starych, podniszczonych ulach, pełnych zakamarków gdzie ta „chemia” nie dotrze w wyniku penetracji. Tam, gdzie część organizmów może się „schować” w słomianym ociepleniu, czy w dziurze między deskami przed zgubnym działaniem wprowadzanych związków chemicznych. Ale w nowych ulach – gładkich, często zbudowanych z tworzyw sztucznych, które łatwo domyć, zdezynfekować, czy w których penetracja jest praktycznie pełna – wszystkie te substancje zaburzą mikrobiologiczną równowagę.

A w jakim stopniu? A to już zależy od dawki i sposobu podania! Bo jak napisałem wyżej, to właśnie decyduje o tym czy coś jest, nie jest i jak bardzo jest toksyczne. Na jedne z tych 8000 organizmów będą działać opary spalanej tabletki z amitrazą, a na inne polewanie roztworem kwasu, a jeszcze inne zginą pod wpływem parującego tymolu. Ale masz gwarancję, że na pewno usuniesz organizmy z wielu ulowych nisz ekologicznych. Te zapewne zostaną szybko wypełnione innymi organizmami – często tymi samymi, które wrócą na swoje siedliska, choćby przyniesione przez pszczoły zbieraczki, ale często zostaną wypełnione patogenami. Im bardziej zaburzysz właściwe oddziaływania ekologiczne między organizmami tym większe prawdopodobieństwo, że patogeny uzyskają przewagę, a łańcuchy powiązań organizmów neutralnych trudniej będą się odbudowywać. Na i w człowieku istnieje ponoć około 2,5 kilograma (!!!) bakterii. Zabijamy je antybiotykami, żelami pod prysznic, antyperspirantami, ale też niewłaściwą dietą i stylem życia. Im bardziej „nienaturalny” tryb życia prowadzimy tym trudniej odzyskać równowagę biologiczną i chemiczną. Czy „naturalne” życie ma polegać na zażyciu antybiotyku, który przegryziemy probiotykiem? Czy to samo chcemy wprowadzić do uli?

Nie wiemy jak zabicie ulowych organizmów wpłynie na pszczoły – zwłaszcza długofalowo. Wiemy, że pszczoły mają się źle… i coraz gorzej. Są podtruwane, a ich domy są pozbawiane naturalnych siedlisk żywych organizmów. Styropianowe i plastikowe ule, malowane drewno, płyty OSB, folie… Do tego podawanie węzy – przegrzany, wysterylizowany wosk, ale za to… pełny pozostałości rozkładu substancji toksycznych. Jak pszczoły mają się czuć dobrze?

Chemia ma jeszcze jeden negatywny skutek – dla mnie osobiście daleko gorszy niż zanieczyszczenie toksynami jednego pszczelego domu, czy pszczelich produktów. Otóż faktycznie, te „kuracje” w części przynoszą oczekiwany skutek i część rodzin pszczelich, dzięki temu przeżywa batalię z chorobą. Przynajmniej na chwilę. Ale wraz z nimi przeżywają geny, których natura nie chciała widzieć na tej planecie, bo były nieprzystosowane do warunków środowiska… Środowiska, w którym występował patogen. Życie to nieustanna walka między przystosowaniami organizmów. Między pasożytem, a żywicielem. Między drapieżnikiem, a ofiarą. Między organizmami zajmującymi podobne nisze o utrzymanie się na danym obszarze. A my utrzymujemy wbrew nieprzystosowaniu pszczoły, które powielają swoje geny. Pszczoły (żywiciele), które nie radzą sobie z warrozą (pasożytem). Hodowcy produkują matki, a i trutnie są praktycznie wszędzie. Skutkiem tego rok w rok populacja pszczoły miodnej jest coraz gorzej przystosowana ewolucyjnie do zagrożeń z jakimi spotyka się na co dzień. Gdyby faktycznie można było wierzyć, że dzięki tej „chemii” rodziny przeżyją, a pszczela populacja będzie miała się doskonale, to zapewne wszyscy dalej bezrefleksyjnie „leczylibyśmy” naszych bzyczących przyjaciół. Ale okazuje się, że po osiągnięciu pewnego progu nieprzystosowania gatunku, natura podejmuje swoje kroki niezależnie od woli pszczelarza i ilości wpompowanych toksyn i eliminuje ogromną rzeszę pszczelich rodzin. Tak było choćby na końcu sezonu 2014 i początku 2015… Trzeba z tego wyciągnąć właściwe wnioski.

Natura osiągając pewien punkt krytyczny nieprzystosowania organizmów działa w zgodzie z własnymi metodami – poprzez eliminację. Problemem jest to, że wówczas nie zawsze wyeliminuje tylko te nieprzystosowane. Przetrwa wiele „przypadkowych” osobników, a te „właściwe” często nie przeżyją bo będą zbyt intensywnie poddane działaniu toksyn. O tym jednak postaram się napisać w odrębnym tekście.

„Chemia” to czynnik, który zagościł w środowisku ulowym praktycznie na dobre. Pszczelarze tracący pasieki uznają, że dzieje się tak, bo źle wykonali zabiegi, czy też w danym roku warroza była zbyt potężna, lub wcześniej rozwinęła się na tyle, że osiągnięty został punkt krytyczny tolerancji rodziny pszczelej na obecność roztocza. Wniosek dla nich to przyspieszyć stosowanie „leczenia” czy zwiększenie dawek i częstotliwości zabiegów. Niektórzy zmieniają też substancję leczniczą, uznając, że warroza uodporniła się na dotychczasową. Ci ostatni poniekąd mają rację. Warroza – jako organizm poddany stałej presji ewolucyjnej w postaci zabiegów leczniczych – znajdzie sposób na każdą substancję i metodę podania. Schowa się pod zasklepem czy po prostu uodporni się na działanie toksyny. O tym trąbi się już w świecie pszczelarskim. Niegdyś skuteczne 4×4 (odymianie 4 razy co 4 dni) dziś nie ma już tak dobrych skutków, bo większość roztoczy schodzi z dorosłych pszczół i chowa się pod zasklepem po 2 czy 3 dniach od wyjścia z komórki. Te osobniki, które na pszczole przebywały dłużej zostały zabite oddziaływaniem amitrazy czy innej substancji. Ewolucja preferowała więc te roztocza, których zwyczaj nakazywał szybciej chować się do komórek.

Aby uniknąć przypadków przeżycia warrozy, która szybciej chowa się do nowych komórek, pszczelarze zaczęli stosować metody stałego oddziaływania chemii na roztocze (a tym samym na pszczoły i inne organizmy ulowe) – np. przez częstsze wprowadzanie substancji aktywnej, czy też metod długotrwałego i powolnego uwalniania się toksyny do ula. Skutkiem tego zabiegu chemia oddziałuje na organizmy przez cały czas. Który nie zginie, wykształca odporność genetyczną całej nowej populacji…

Koło oddziaływania chemii w ulu się zamyka. Im więcej jej stosujemy dziś, tym więcej będziemy musieli jej zastosować jutro. Jedynym długofalowym wyjściem jest gwałtowne lub powolne odstawianie „chemii” – i tej „twardej” i ten „naturalnej”. Bo i taka i taka szkodzi genetycznemu przystosowaniu pszczoły. Wiem, że nie jest to łatwe. Nie mogę wymagać od każdego pszczelarza patrzenia bezczynnie jak pszczoły umierają. Ale musimy wprowadzać ośrodki selekcyjne. Musimy podejmować coraz szerszą próbę przystosowania pszczół do obecności warrozy. A czasem my sami – zwykli pszczelarze – musimy pozwolić na śmierć najgorzej przystosowanych, aby w kolejnym sezonie niosące te geny trutnie nie zapładniały młodych matek pszczelich. To od nas zależy czy sami podejmiemy selekcję, czy zakupimy matki pszczele ze źródeł, w których taka selekcja jest podejmowana. A ośrodków takich na świecie jest wiele i z każdym rokiem coraz więcej. Mam nadzieję, że Stowarzyszenie „Wolne Pszczoły” również aktywnie podejmie taką pracę. Po to w końcu zostało powołane. Dla dobra przyszłego pszczelarstwa ktoś musi…