Grudzień – Podsumowanie
Tekst pochodzi ze strony. Przetłumaczony i opublikowany za zgodą autora. Data publikacji oryginału: 2007
Zatem po prawie roku wróciliśmy do miejsca, z którego zaczęliśmy ten cykl artykułów, wykonując ostatnią pracę na powietrzu w danym sezonie – topienia wosku z odsklepin któregoś grudniowego dnia. To dobra praca, aby zwieńczyć sezon. Nie ma już nic do roboty, jak tylko doglądać pasieczysk od czasu do czasu. Wkrótce nadejdzie pora wycofania się do domu, odpoczynku i radości z czasu, gdy jeden sezon się zakończył, a drugi wciąż wydaje się odległy. Jak zawsze pozostaje wiele do przemyślenia… Zakończę w tym miejscu kilkoma ważnymi refleksjami, które, mam nadzieję, pomogą każdemu, kto zechce skorzystać z tego cyklu artykułów.
Z konieczności te strony pisałem z wielomiesięcznym wyprzedzeniem w stosunku do ich publikacji – czasami nawet rok wcześniej. Nie mogę zatem powiedzieć, co się dzieje pod koniec roku 2007. Musicie do mnie napisać, lub zadzwonić, aby się dowiedzieć, jak stoją sprawy. Wszystko opisane na niniejszych stronach pochodzi z mojego prawdziwego doświadczenia w prowadzeniu pasieki, ale starałem się dopasować je do pewnego „idealnie uśrednionego” sezonu, jak również wspomnieć o paru możliwych skrajnościach, które należy wziąć pod uwagę. Opisanie jednego, konkretnego sezonu mogłoby wprowadzać w błąd, jako że w dzisiejszych czasach mogą one się bardzo różnić. Dla przykładu zatem opiszę, co działo się w roku 2005 oraz 2006, które różniły się od siebie tak bardzo, jak tylko dwa sezony pszczelarskie mogą się różnić.
Zimną wiosną 2005 roku pszczoły nie spieszyły się ze startem. Po takiej sobie zimie zanotowałem dość poważne straty (40-50%). Jak zwykle najwięcej osypało się rodzin produkcyjnych. Na początku poczułem się nieco zdemotywowany tą sytuacją, ale sprzedałem trochę pszczół i poczyniłem plany optymalizacji rezultatów z pozostałych rodzin. Kiedy zmniejszy nam się liczba pni, każdemu możemy poświęcić więcej czasu i uwagi. Po wyborze odpowiednich reproduktorek większość rodzin produkcyjnych otrzymało nowe matki z zimowanych mini-nukleusów. Przed przeniesieniem nukleusów na standardowej ramce z zimowych toczków, wyrównałem ich siłę i użyłem jako źródła zasklepionego czerwiu, bowiem stały się już zbyt silne dla objętości jednego półkorpusu. Wyprodukowałem niedużą partię wczesnych mateczników i trzy pasieczyska produkcyjne wypełniłem odkładami zbudowanymi z zasklepionego czerwiu i obsiadającej pszczoły pochodzących z przezimowanych nukleusów.
(Przenoszenie zasklepionego czerwiu do odkładów z matecznikami stanowi metodę usuwania warrozy z rodziny oddającej czerw, a następnie pozbawia roztocza dobrych warunków do reprodukcji w ich nowym domu.)
Te wczesne odkłady założyłem w korpusach dzielonych – po dwie rodzinki w jednym, by mieć pewność, że bez względu na warunki pogodowe każdy wychowa nową matkę z moich mateczników. Później nowe matki na czas pożytku zostały ograniczone do jednego korpusu przy pomocy kraty odgrodowej. Po zakończeniu tej pracy resztę przezimowanych nukleusów przewiozłem na pasieczyska produkcyjne i dałem im standardowe ustawienie w postaci dwóch korpusów gniazdowych, kraty odgrodowej oraz miodni.
Kiepska wiosna przerodziła się w bardzo pomyślne lato, z pogodą doskonałą dla wziątku aż do jesieni. Odebrałem znakomite zbiory miodu, średnio 115 funtów (ok. 57kg) na ul. W normalnym czasie uzyskałem też duży plon nowych odkładów. Pszczoły odciągnęły też mnóstwo węzy. Nie było potrzeby karmić na jesieni, nawet rodziny na 10 ramkach w gnieździe zebrały dość zapasu zimowego już po odebraniu im nadstawek miodowych. A co najlepsze, po trzech i pół roku od ostatniego leczenia, rodziny produkcyjne szły do zimy w doskonałej kondycji, prawie bez oznak stresu.
Teraz rok 2006. Doskonałe warunki dla pszczół ciągnęły się przez zimę 2005-2006, jedną z łagodniejszych, jakie odnotowano. Wiosna przyszła wcześnie, ze słoneczną pogodą i doskonałym wziątkiem pyłkowym w kwietniu. Byłem wniebowzięty widząc, jak 90% moich pszczół przeszło przez zimę w bardzo dobrej kondycji, cztery lata po ich ostatnim leczeniu. Byłem – przez jakieś dwa dni. Wkrótce stało się jasne, że pszczoły rozwijają się znacznie szybciej, niż jestem to w stanie opanować. Wtedy, około 8 maja, w środku moich rozpaczliwych prób nadążenia za tym wielkim, przedwczesnym wzrostem 800 rodni, pogoda się odmieniła. Zaczął padać deszcz i weszliśmy w prawdopodobnie jeden z najgorszych sezonów pszczelarskich, jakich kiedykolwiek doświadczyliśmy w tej okolicy. Nie pamiętam, czy zdarzył się choć jeden dzień pomiędzy 10 maja i 4 lipca, żeby nie padało. Szykowałem pierwsze odkłady dla klientów nosząc pelerynę, kapelusz pszczelarski i mokre rękawice. Przydałaby się jakaś amfibia. Wkrótce nie mogłem już dotrzeć do wielu pasieczysk. Nawet podczas deszczu zaczęły wychodzić roje, które wisiały na drzewach nieraz nawet po kilka dni, aż wreszcie odlatywały… Któż to wie dokąd? Nie sądzę, aby którykolwiek z nich zdołał przetrwać. Najpierw sądziłem, że to tylko moje pszczoły oszalały, ale wszyscy wokół mieli te same kłopoty, bez względu na odmianę pszczół, jakie posiadali. W rodzinach, które się nie wyroiły, matki przestały czerwić. W końcu czerwca, gdy pszczoły osiągają szczyt populacji, większość nie miała w ogóle, lub bardzo mało czerwiu i nie dało się ocenić, czy w ogóle mają matkę. Brakowało czerwiu do tworzenia letnich odkładów o zwykłej porze.
W połowie lipca pogoda nieco się poprawiła, ale szkoda już się stała. Rodziny potrzebowały resztę sezonu, aby choć częściowo odbudować siłę. Parę gorących dni podczas kwitnienia lipy dało jedyny wart odnotowania letni wziątek nektarowy. Kiedyś się dowiedziałem, że niedostatek światła słonecznego w maju i czerwcu ogranicza zdolność roślin strączkowych do produkcji cukrów. Wygląda na to, że tak właśnie się stało w 2006 roku. Mimo przyzwoitej pogody w sierpniu połączonej z niezłym kwitnieniem, w ulach niewiele przybywało. Przez maksymalne opóźnienie procedury wychowu matek zdołałem zaspokoić wcześniej obiecane potrzeby klientów. Zmniejszony plon odkładów ostatecznie zdołałem uzyskać dosłownie ciułając ramki z czerwiem. Jak już wspomniałem wcześniej w tym cyklu artykułów, żaden z odkładów nie zdołał rozwinąć się ponad początkowe 4 ramki. Pogoda była tak zła, że nie mogłem skorzystać ze swojego odizolowanego pasieczyska. Warunki tam zawsze były trudniejsze niż niżej w dolinie.
Muszę przyznać, że mogą się przydarzyć gorsze lata dla pszczół niż 2006 rok, ale trudno o bardziej frustrujący sezon dla pszczelarzy. Pomimo dodatkowej pomocy, ciągłej pracy i podejmowania słusznych decyzji, panował wciąż wielki bałagan. Odporna i stabilna pasieka musi jednak umieć przechodzić najgorsze wstrząsy, stale przynosić dochód i zabezpieczyć potencjał rozwojowy na lepsze czasy. Nawet po takim sezonie wyniki z nieleczonej pasieki, włączając produkcję miodu, nukleusów i matek, podnosiły na duchu. Oto parę rzeczy, które zapisałem na plusie w tym, wydawałoby się, katastrofalnym roku:
- Wszyscy klienci otrzymali zamówione nukleusy, a sprzedałem ich łącznie więcej niż kiedykolwiek przedtem.
- Zbiory miodu z roku 2005 zbilansowały te z 2006.
- Opóźniając proces wychowu matek o tydzień w stosunku do normalnego terminu, uzyskałem unasiennione królowe dla wszystkich klientów oraz dla nowej serii odkładów.
- Odwirowałem ponad połowę średniego zbioru miodu, średnio 59 funtów (29 kg) na ul, i nie pytajcie mnie, w jaki sposób.
Zatem dzięki powstrzymaniu się od zdyskontowania korzyści odniesionych w 2005 roku (w miodzie i odkładach), zwrot za rok 2006 był całkiem niezły. Negatywne ekonomiczne skutki roku 2006 dadzą się odczuć w 2007. Do tego czasu, miejmy nadzieję, pogoda ulegnie poprawie pozwalając na lepsze zbiory miodu i pszczół. Pomimo poważnych zakłóceń programu hodowlanego, w każdej sekcji pasieki mam zdrowe i pełne wigoru pszczoły, zdolne ją utrzymać i wykorzystać nadarzającą się poprawę warunków. Wymieniłem tak różne uwarunkowania lat 2005 i 2006 by ukazać, że plan przedstawiony na tych stronach można traktować wyłącznie jako zarys, punkt wyjścia, który należy dostosować do waszej lokalizacji, osobowości oraz anomalii pogody. A wszystko na to wskazuje, że w nadchodzących latach osobliwości pogodowych może nam tylko przybyć. Klucz to elastyczność, ale fundamentalne według mnie jest podzielenie energii pasieki na produkcję miodu, nukleusów oraz wychów matek. To pozwala na łączenie rezultatów hodowli ze stabilnością i odpornością niezbędną do przezwyciężenia naszych obecnych problemów ze zdrowiem pszczół, pogodą i gospodarką. Należy też wciąż mieć na uwadze, że nie istnieje żadna specjalna pszczoła, którą można podłączyć do aktualnego niezdrowego systemu pszczelarstwa i w ten sposób rozwiązać wszystkie jego problemy. Tylko przez nieustanną ewolucję systemu łączącego pracę hodowlaną i metody chowu pszczół, możemy liczyć na przezwyciężenie tych trudności.
Na koniec mam dobrą wiadomość, która być może z początku na taką nie wygląda. Wyjaśnienie zajmie trochę miejsca…
Pszczelarstwo, ma wątpliwy zaszczyt stanowić pierwszą część przemysłowego rolnictwa, która w zasadzie uległa rozkładowi. Przestańmy udawać, że jest inaczej. Nie mamy już pszczół, które mogłyby zapylać nasze plony. Za każdym razem, kiedy załamuje się populacja tych owadów, odpowiadamy na to działaniami, które poddają ją jeszcze większemu stresowi, zamiast go zmniejszać: częściej je przewozimy, poddajemy działaniom jeszcze bardziej toksycznych substancji, albo wypełniamy ule jeszcze słabiej przystosowanymi pszczołami. Zrzucamy winę na pogodę, roztocza, potrzeby rynkowe, nowe choroby, klientów, Chińczyków, Niemców, (uzupełnij swoim ulubionym kozłem ofiarnym), innych pszczelarzy, środowisko naukowe, ceny benzyny, globalne ocieplenie – robimy to wszystko, zamiast stawić czoła prawdziwej przyczynie. A prawda jest taka, że tracimy umiejętność zajmowania się żyjącymi stworzeniami. Dlaczego?
Nie korzystam z telewizji ani komputerów, gdyż wierzę, że zwłaszcza na dłuższą metę, niszczą cierpliwość, pokorę i poczucie czasu niezbędne do opieki nad żywymi istotami. Ale to tylko jeszcze jeden przykład o wiele głębszych przyczyn, dla których tracimy zdolność do budowy związku z Naturą. Żyjemy w kulturze, która przetrwania, rozwoju i poczucia bezpieczeństwa upatruje w zużywaniu zasobów i przywłaszczaniu pracy innych. Posunęło się to już tak daleko, że utraciliśmy wizję i poczucie, jak żyć tworząc lepszy świat, zamiast zużywać ten, który mamy. Takie nastawienie spełniało nasze materialne potrzeby, kiedy wydawało się, że do naszej dyspozycji mamy nieograniczone zasoby Ziemi. Ale dziś, gdy niemal każdy może dostrzec ich skończony charakter, rośnie konkurencja i stajemy się swoimi własnymi drapieżnikami, walcząc o to, co jak sądzimy, potrzebujemy i czego pragniemy. W toku degradacji Natury, kolejne pokolenia roślin, zwierząt, ludzi i pszczół stają się wciąż słabsze od poprzednich.
Tymczasem w głębi serc i umysłów od dawna wiemy, jak niszczycielska to postawa oraz że istnieje inna droga…
W opowiadaniu Lwa Tołstoja „Ziarno jak kurze jajo”, chłopi znajdują przy drodze ziarno pszenicy wielkości kurzego jaja. Składają je w darze carowi, który nakazuje, by stawił się u niego ktokolwiek, kto coś wie o tym ziarnie oraz jak je uprawiać. Na wezwanie przybywa tylko jeden chłop. Niosą go jego dwaj niewiele młodsi synowie. Mężczyzna jest ślepy i prawie głuchy, ale czując wielkie ziarno w dłoniach powiada: „Nie, nigdy nie widziałem, by u nas rosła taka pszenica, ale kiedyś mój ojciec o tym wspominał, jego zapytajcie.” Wreszcie prowadzą przed cara ojca tego starego człowieka. Porusza się on o kulach, ale bez niczyjej pomocy. Po obejrzeniu ziarna, mówi: „Cóż, kiedyś, za moich czasów, pszenica była większa, ale nigdy nie uprawiałem takiej wielkiej. Słyszałem za to od ojca, że uprawiał takie ziarno, lepiej jego zapytajcie.” Gdy przyprowadzają przed oblicze cara ojca tego drugiego człowieka, ten wchodzi swobodnie, ma ostry słuch i wzrok, a oczy błyszczą spod bujnej czupryny i znad wielkiej brody. „O, tak” powiada, „takie ziarno sialiśmy za mojej młodości. Żyliśmy wtedy po bożemu. Nie było własności ziemi, ani pożądania rzeczy bliźniego. Wszyscy uprawialiśmy Bożą Ziemię dla radości pozostawania częścią stworzenia. Byliśmy szczęśliwi z tym, co mieliśmy i zawsze nam wystarczało…”
Siła do samoodnowy Natury może zostać wykorzystana tylko przez stawianie pracy dla dobra innych żyjących stworzeń ponad sobą samym. Jeżeli zdołacie to zrobić w umiejętny sposób, wyzwoli się wielka energia. Jeżeli przekarzecie ją z powrotem do świata Natury, uwolni to jeszcze więcej energii, pozwalając żyć z produktów ubocznych tego procesu i zarazem wspomóc odnowę Przyrody.
W miejscu, do którego dotarliśmy, naprawdę zdrowe pasieki nie mogą zostać kupione, sprzedane, pożyczone, ukradzione lub przejęte w jakikolwiek inny sposób. Nie mogą być nawet przez kogokolwiek posiadane – muszą się stale odnawiać, jedna po drugiej, przez ciągłą, staranną i twórczą pracę. Dziś wiem, że kolejne pokolenia pszczół nie muszą być słabsze od poprzednich. Widziałem ten proces działający w odwrotnym kierunku i rozumiem, na czym on polega. Nawet po całej pracy, jaką wykonałem w celu poprawy stabilności i odporności pszczół, doskonale zdaję sobie sprawę, że wiele rzeczy może zniszczyć pasiekę, poziom życia, czy życie samo w sobie. Ale cokolwiek się nie wydarzy, nikt już nie może mi opowiadać o nieuchronnym upadku pszczoły miodnej i pszczelarstwa. Wystarczy zmienić nastawienie, by zbliżyć się do właściwych odpowiedzi, a zewsząd pojawi się mnóstwo inspiracji i wskazówek. Praca może wydawać się ciężką, ale tylko dlatego, że do niej nie przywykliśmy. Jeżeli troszczymy się o przyszłe pokolenia oraz istoty, które żyją razem z nami na Ziemi, musimy przestać oczekiwać od innych rozwiązania naszych problemów. Powinniśmy się od nich uczyć i przyjąć na siebie swoją część pracy, a nie ciągle tylko brać. Taka praca daje o wiele więcej satysfakcji i poczucia znaczenia, niż cokolwiek, co można dziś robić. Stare pszczelarstwo umiera, a nowe w bólach się rodzi. Wybierasz się na pogrzeb, czy asystujesz przy porodzie? Musisz wybrać, gdyż oba wydarzą się równocześnie.